Sycylijski vanlife

Podbiliśmy kolejną włoską wyspę. Legendarną Sycylię. Zrobiliśmy to w nowym, ciekawym stylu, i w nowym, podpimpowanym vanie. Przez miesiąc okrążaliśmy ją razem z naszymi kolegami z aroundthecraft.  Wynieśliśmy tym samym standard vanlife’owego podróżowania na nieznane nam wcześniej poziomy.

Połączyliśmy siły, uderzyliśmy ze zdwojoną mocą, mieliśmy wszystkiego więcej, w tym wygody i spostrzeżeń. Wiecie jak to jest, kiedy łączymy nasze koce plażowe, z kocami znajomych, parawany z ich parawanami i samoistnie tworzy się niezdobyta, nadmorska twierdza, gdzie tyle się dzieje i połowa piasku należy już do was. Kolega koleżanki donosi jagodzianki, przyjaciółka służy kremem do opalania, a ktoś inny gazetką. Jest weselej, ale i bezpieczniej. Wrażenia się namnażają. 

I tak było z nami. Na dwa vany, dwie kuchnie, dwa łóżka, dwa stoły, cztery krzesła i cztery umysłowości. Mężczyźni zajęli się grillowaniem, logistyką parkingową i prowadzeniem domopojazdów, a my kobietki mogłyśmy się oddać słodkiemu przeżywaniu chwil, gotowaniu na gazie i malowaniu paznokci. Podział może i staromodny, ale w trasie wciąż funkcjonalny. 

IMG-0610-2
IMG-0753

Zaczęło się od plaż Kalabrii. Pierwszą noc zasypialiśmy w hipnotyzującym rytmie żabiego rechotu. Ich koncert wspomogło wypite uprzednio WC (wóda z cytryną) i szum wody z pobliskiej kaskady. Obudziliśmy się z pięknym widokiem na miasteczko Polla i mniej pięknymi, licznymi kleszczami w sierściach naszych psów. 

Kalabryjski weterynarz zakropił i zabezpieczył psiska, a my mogliśmy bez wyrzutów rozpocząć prawdziwe dolce vita, które miało ciągnąć się blisko przez miesiąc. Pierwsze aperitivo przy plaży, brodzenie w morzu i słodki relaks w cieniu drzew piniowych. Dołóżcie do tego zwiedzanie małych, antycznych wiosek, mnogość oldskulowych zabytków i Tropeę– włoską ojczyznę czerwonej cebuli. Jako Polacy podwójnie doceniliśmy lokalną dumę z upraw i smaku tegoż warzywa. Łagodna i świeża, cieniutko pocięta, pokrywała pizzę niczym zwyczajowa mozzarella. Zeszliśmy Tropeę wzdłuż i wszerz. Położona na skalistym, morskim urwisku, z kościołem wchodzącym w wodę, realizowała najśmielsze wizje włoskich wakacji. 

Spaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, w bezpiecznym dwu-vanowym obozowisku z tytułowego zdjęcia. Cykająca trawa, spadające gwiazdy i niezidentyfikowany pociąg latający na niebie (5G) to coś, czego pokoje hotelowe nie mają w ofercie. 

Niewątpliwym plusem vanlifu połączonego, jest wzajemna motywacja do porannej gimnastyki. Razem z Emilią, co jakiś czas, wynosiłyśmy nasze maty z aut i rozrzucałyśmy je niedbale pod drzewkami oliwnymi, na piasku plażowym czy przydrożnej trawie. ASICS ludziska. Mężczyźni przy kubku kawy dywagowali nad skomplikowaną logistyką naszej wyprawy. Zajmowali się parkingami, toaletami, przystankami i innymi tego rodzaju nieistotnymi sprawami. 

Cośmy zatem widzieli i nakazujemy wam zobaczyć? 

Z Mesyny po przeprawie promowej wyruszyliśmy wschodnim wybrzeżem do Taorminy. Musicie tam jechać. Zaparkowaliśmy na platformowym, stromym parkingu z jednym drzewem, co dawał ulgę dwóm vanom i dodatkowo zapewniał widok na Isola Bella. Ta wyspa jest wisienką na torcie Taorminy, z ogrodem tropikalnych roślin i skalistym wybrzeżem, co sprzyja nurkowaniu z rurką. Tam Bilii skusił się na tajski masaż w stylu “harder, harder” u plażowej sprzedawczyni własnych umiejętności prosto z Azji. 

W sklepie ceramicznym don Corleone można nabyć prawdziwe, rzemieślnicze, kolorowe cuda wianki, a w Rosticceria Antiqua zjeść najlepsze na Sycylii arancini z pistacją i mortadelą.

Dla spragnionych krioterapii w otoczeniu śliskich, bazaltowych słupków polecamy zzucie butów i spacer korytem rzeki Alcantara. A dla amatorów ognia nocleg na jednym z parkingów pod wulkanem Etna. Tej jednej jedynej nocy wykorzystaliśmy świeżo zamontowane w vanie ogrzewanie postojowe webasto. Oczu nie zmrużyliśmy na długo. Dziwne, wulkaniczne odgłosy nie pozwalały skupić się na spaniu. Wciąż polecamy. Widowisko i słuchowisko nie lada. Do tego poranny spacer po wygasłych, otwartych kraterach z widokiem na Katanię. 

Jak już Katania, zachęca do nagrania, to warto wspomnieć o tamtejszym markecie. Jeśli komuś brakuje wielkomiejskiego syfu i zgiełku, a przy okazji chciałby się zaopatrzyć w świeżą rybę i wszystkie możliwe warzywa po 1 euro za koszyk to this must be the place. 

Zahaczyliśmy też o Syrakuzy, a raczej parking z widokiem na nie, gdzieśmy na skalistym wybrzeżu zgrillowali hojnie pyszne katańskie ryby. Zapomniałam dodać, że nową jakością vanlife, są nadmuchiwane kajaki. Właśnie pod Syrakuzami zaliczyliśmy jeden z pierwszych morskich przepływów, łączony z wpływami w groty skalne. My to kochamy, pieski mniej, ale dzielnie oswajają się z życiem lwów morskich. 

Byliśmy też w Syrakuzach właściwych, gdzie wiedzione turystyką ceramiczną z Emilą nabyłyśmy kolejne wytwory lokalnych rąk, a Karol zafascynowany wchodził do każdego jednego kościoła i zjadł wreszcie te słynne lody pistacjowe w bułce. 

Jak chodzi o lody to najlepsze według nas dawali w Noto. W najstarszej, ponoć legendarnej kawiarni Sicilia w centrum. Ja osobiście lizałam te o smaku bazylii i truskawki. Inni niech mówią za siebie. Upał był bowiem, co niemiara, a te chłodziły, aż miło. W ustach pozostawiały przyjemny posmak zimna, a nie cukru. Z ciekawostek na schodach katedry w Noto pokazywał się nasz rzeźbiarz Mitoraj, a z jego posągami chciał fotografować się każdy turysta. 

Spaliśmy w plażowej miejscówce vanowej w Marzamemi, znalezionej oczywiście dzięki Park4night. Kto nie zna tej apki ten trąba. Ściągajcie już dziś. Polecamy też techno do wieczornego mycia zębów, impreza i higiena w jednym.

Śniadanie zjedliśmy w pełnym słońcu, które kazało bardzo szybko schować produkty spożywcze do vanów, a ciała własne do wody lub cienia. Pieczywo o poranku dowoził na miejsce lokalny piekarz. La dolce vita poziom nieosiągalny. 

Ciężko było zwiedzać Marzamemi w takim skwarze, więc zamówiliśmy po fritto misto i małym piwku, a następnie oddaliliśmy się w kierunku Portopalo. To najbardziej wysunięty na południe punkt Sycylii. Zapiaszczony, co sprawiło, że psy miały zabawy ile wlezie, gdyśmy my wylegiwali się na przyjemnie rozgrzanych wydmach. Nieopodal znaleźliśmy gospodarstwo agroturystyczne, co dawało najlepsze pomidory, jakie pamiętam wyłącznie z czasów wczesnego dzieciństwa, i które można doprawiać tylko solą, bo niczego więcej im nie trzeba. Kupiliśmy po skrzynce, słoik caponaty z gęstą, wyśmienicie gorzką, ichniejszą oliwą oraz marmoladę cytrynową na spróbowanie. Wszystko zjedliśmy wymęczeni upałem w vanie jeszcze tego samego wieczoru. Lepszej recenzji nie znamy. 

W Modica mieliśmy wieczorny night ride. Widowiskowo pnie się to miasteczko po skałach i ponoć dają tu najlepszą czekoladę we Włoszech. Ktoś próbował? 

Zobaczyliśmy też trochę interioru sycylijskiego. Naciskał Billy jako stary hiker. Od rana w klapkach penetrował wyschnięte dolinki, po których niebezpiecznie ślizgały się czarne węże. Ja postawiłam na piknik pod wiszącą skałą w przyjemnie mokrej, zimnej koszulce, którą nurzałam, aż miło w wytęsknionej fontanience, znalezionej po drodze. 

Zwiedziliśmy Ragusę, z młodym przewodnikiem, który napatoczył się sam i z braku lepszego zajęcia, jak mówił, łaził z nami. Pokazał, gdzie liże się w Ragusie lody, a my znaleźliśmy piekarnię, która serwowała najlepszą sciaccie. Koniecznie spróbujcie tego wypieku, a najlepiej zróbcie to w Ragusie. 

Przeszliśmy się też znanymi ceramicznymi schodami w Caltagirone, ojczyźnie słynnych głów Maurów, które na Sycylii znajdziecie wszędzie. Miałam na nie chętkę, ale kosztują nawet 200 euro za sztukę. Obeszłam się zatem ich widokiem. Spaliśmy na parkingu pod opuszczonym kościołem w San Pietro. Sny mieliśmy różne, a śniadanie smakowało inaczej. Zamiast modlitwy popatrzyliśmy przed siebie w rozpalany słońcem poranek i ruszyliśmy dalej. 

Polecamy wam też odwiedzić Favara Cultural Park. Miejsce niecodzienne, sztuka współczesna w przestrzeniach starych, rozpadających się kamienic. Piękne inspiracje wnętrzniarskie i zazielenianie wszystkich kątów, łącznie z sadzeniem drzew w pomieszczeniach bez dachu. Wspaniale. 

W sklepiku sprzedawali pierścionki. Wśród nich Billy znalazł jeden z okiem, dokładnie takim, jak w naszym blogowym logo inmysecretlife.pl. Przypadek? Nie sądzę. Mam na palcu także teraz, kiedy to piszę. 

Na nocleg nieopodal Agrigento jechaliśmy 10 km/h, dziurawą drogą, przez blisko 20 minut. Witani przez dwa wspaniałe, przyjazne psy, w akompaniamencie bzyczenia owadów wjechaliśmy na wielką równinę z widokiem na morze. Dla takich noclegów wymyślili vanlife. Zgrillowaliśmy, co mieliśmy i włożyliśmy to w siebie przy zachodzącym słońcu. Niczego więcej mi nie trzeba.

Agrigento z jego kompleksem architektonicznym na miarę Aten obejrzeliśmy przez lornetki, a Scale dei Turchi z perspektywy kajaka. Wyśmienicie ich alabastrowa konstrukcja kontrastowała z błękitem wody. Pływajcie na kajakach ludzie i zawsze miejcie przy sobie dobrą lornetkę. 

Słuchajcie tego, znaleźliśmy karczmę Czarci Młyn w sycylijskim stylu. W Eraclea Minoa natknęliśmy się na włoskie wesele. Kobietki przystrojone jak ja na studniówkę, z lokami i kokami, mężczyźni w różowych koszulach i z żelem we włosach. Siedzieliśmy do końca. Billy i Marek nie odpuścili ostatnich kawałków pizzy i łyżek risotto. Wychodzili z jedzeniem jeszcze widocznym w gardle. Gula protein ponoć trzymała ich trzeźwymi całą noc. Mieli dzięki temu siły, żeby o poranku zwiedzać ruiny podupadłej wioski Eraclea Minoa właśnie, z jej skromnym muzeum etnograficznym.

Co działo się później niech zostanie słodką tajemnicą. Rzucę tylko parę słów kluczowych. Plaża, ujście rzeki Platani, piasek, dziwni mężczyźni, masaż shiatsu, trwoga.

A potem była Caltabelotta i miłość od pierwszego wejrzenia. Panelle w barze na wzgórzu, to jest placki z ciecierzycy i ziemniaków w formie smażonych kwadracików, które fajnie wchodzą z majonezem. Też sycylijska specjalność. Kolację zjedliśmy w dziwnej grocie, po interwencji Sycylijki, która stała na balkonie i służyła poradą. Zajadając się ricottą, dowiedzieliśmy się od obsługi, że na miejscu można kupić fajne mieszkanie z tarasem, już od 20 tysięcy euro. Mało tego, jakiś Polak z tvn, już to zrobił. Noc zatem mieliśmy z głowy, a sycylijski apartament od tamtej pory mocno tkwi w naszych zakręconych mente. Panorama rozciągająca się z ulic Caltabellota była bowiem nieprzeciętna. Widoki jak z drona lub samolotu, a jednak z ziemi. Można? można. 

Z Marsali zapamiętałam tyle, że przez nią przejeżdżaliśmy, w porcie był bardzo bogaty jacht, a my gapiliśmy się na niego liżąc lody. Zapamiętałam też mandarynkowo- pistacjowy smak tych moich. 

Niedługo później obudziłam się przy plaży Petrosino, żeby raczyć oczy widokiem pochylonych nad brzegiem morza plecków Marka i Billiego, którzy to wraz z lokalnymi aktywistami zabrali się za zbieranie śmieci i plastiku. Trzeba przyznać, że Sycylia ma problem z wystającymi z każdego zakamarka, beztrosko wyrzucanymi na środek drogi i plaży, odpadami. Może to mafia powinna się tym problemem zająć. Dwa problemy rozwiążą się symultanicznie, albo przynajmniej sobą zajmą. Syf szpeci bowiem skutecznie wiele naturalnie pięknych miejscówek. 

Wieczorem całą spaloną słońcem czwórką (przyp. Billy, Marek, Emilia, Ja) dreptaliśmy już wzdłuż solnych basenów tzw. salinas w Trapani. Zachód słońca w tym miejscu inspirował do fotografii nas i zakochane pary. Podobno to tutaj można zdobyć najlepszą na wyspie sól. Marek z Billim dzielnie targali w siatkach po 2 kg tegoż kruszcu. Wieczorem jedliśmy i piliśmy jak królowie. Pizze na ławce przed ristorante w autentycznym sycylijskim stylu z bakłażanem w bułce tartej i świeżym tuńczykiem. Przepijaliśmy ją jak należy ulubionym piwem Marka Cerez o volt. 7,7%. Ostatnią butelkę tego trunku rozlaliśmy już w vanie na 4 kubki do snu i mycia zębów. Polecamy ten alkohol tym, którzy lubią się tanio i przyjemnie podchmielić. 

Byliśmy też w Erice. Tam Billy kupił mi dwie kule ryżowe nadziewane serem i pomidorami tzw. arancini, sycylijski klasyk. Okazało się, że jest to ojczyzna ręcznie plecionych, wzorzyście kolorowych dywanów. Nabyliśmy taki do vana i uwierzcie, że wygląda zjawiskowo. Dekoracje podróżne w vanie to podstawa. Z tymże nowym skarbem przeżyliśmy cudowny zachód słońca nad San Vito lo Capo. Wyglądał on tak, jakby nad horyzontem właśnie wybuchła bomba z czerwonej farby, i nie mogła się zdecydować, który odcień jest najbardziej stylowy. Nawet nasz wierny, pieski kompan Farelski był pod wrażeniem piękna tej chwili i znieruchomiał na dywanie. 

Trochę uwagi należy się też miasteczku Scopello. To w jego okolicy znajduje się słynna Riserva Naturale dello Zingaro, którego to obszaru nie udało nam się spenetrować, w związku z zakazem wstępu doń psów. Jeśli one gdzieś nie idą, nie idziemy i my. Nie przeszkodziło nam to jednak w dwukrotnym noclegu na darmowym, pięknie usytuowanym parkingu przed wejściem do tegoż rezerwatu. Tam zobaczyłam swój pierwszy na Sycylii wschód słońca. Stało się to tylko dlatego, że zbudzona zostałam własnym okresem, który domagał się interwencji. Miesiączki w terenie mają zatem i swoje widowiskowe strony. 

Zamiast rezerwatu udaliśmy się na przyjazną psom plażę Mazzo di Sciacca. Tam Billy próbował rozładować stres, związany z zakazem wejścia do rezerwatu, ryzykowną wyprawą kajakiem na wysokich falach, snorklingiem w głębokich skałach oraz pływaniem z boją pod prąd. Ja wybrałam ręcznik i dmuchany materac z przezroczystym dnem na przybrzeżnych falach. Faceci mają swoje drogi, a kobietki swoje. Czyż nie?

Potem było Palermo. A na trasie do niego jedna z bardziej zaśmieconych plaż, jakie widziały moje oczy. Mafio, jeżeli to czytacie, proszę o interwencję. 

Na noclegi w większych miastach wybieramy zwyczajowo kempingi, żeby bezpiecznie zostawić vany na czas zwiedzania. W Palermo był to bardziej betonowy parking niż kemping, ale prysznice na żetony działały, aż miło. W sąsiedztwie zaparkował polski kamper, a na jego pokładzie młodzi żonglerze uliczni. Podczas gdy Billy z Markiem dzielnie się integrowali, my z Emilą słodko już spałyśmy. Mężczyźni mają swoje drogi, a kobietki swoje. Czyż nie?

W Palermo zaliczyliśmy przechadzkę dzielnicą Vucciria i aperitivo w afrykańskiej knajpce, gdzie odbywało się szalone jam session, zagłuszające wszystko i wszystkich. Piliśmy pikantne drinki z imbirem i przegryzaliśmy warzywne przystawki. 

Z ciekawszych dzielnic, w Calsa zasiedliśmy w obskurnym barze z lokalsami, gdzie wysysaliśmy z muszelek ślimaki, po które ustawiały się kolejki u ulicznego handlarza, co doprawiał je winem i czosnkiem. Piliśmy też chinotto na ceramicznie chłodnych, kolorowo kropkowanych ławkach nad samym brzegiem morza. Na kolacje udaliśmy się do słynnej Ferro del Cavalo. Kolejka chętnych na stolik była długa. Na złość kelnerom i światu grzaliśmy nasz do samej północy. Zawsze mieliśmy w sobie ducha rebelii.

O poranku opuścili nas przyjaciele z aroundthecraft, a my skierowaliśmy vana w stronę Cefalu. Zjedliśmy tam kojącą kolację z risotto z owocami morza w La Botta i pastą Norma- z ricottą i bakłażanem też typową dla Sycylii. Vana ustawiliśmy na kempingu w pobliskim San Felippe, który zresztą mocno polecamy. Przestrzenny, dobrze zorganizowany, z własną, przytulną plażą i stanowiskami z widokiem na morze. Syciliśmy oczy i uszy zjawiskiem roztrzaskujących się fal, a ciała plażowaniem i snorklingiem do późnych godzin wieczornych. O 19.37 odjechaliśmy specjalnym autobusem do centrum Cefalu, jak rasowi turyści, totalnie zrelaksowani. 

Na deser zostawiliśmy sobie miejscowość Corleone. Domniemaną kolebkę sycylijskiej mafii, od której nazwisko wziął główny bohater Ojca Chrzestnego. Tam poznaliśmy różowowłosą rodaczkę Marzenę. Zatrzymała nas na amaro i wyszeptała, że w Corleone nadal pachnie mafią. Przedstawiła swojego chłopaka, a pewny uścisk jego dłoni i zawadiacko tajemniczy wzrok mógł świadczyć tylko o jednym. Cała rozemocjonowana roztrząsałam z Billym, czy oto poznaliśmy prawdziwego mafioza, czy to tylko magia Corleone i włoskiego spojrzenia zrobiła mnie na szaro. 

Co się jednak podnieciłam to moje, emocje podgrzałam jeszcze mocniej w Termach di Segeste, które niezwykle trudno było znaleźć pośród ciemności. Gdy prowadzeni przez lokalsa w końcu wsiedliśmy w gorącą wodę (42 stopnie), w tej samej chwili wylazł z niej szczur. Cóż siedzieliśmy dalej. 

Spaliśmy na parkingu przy tychże termach, pośród starych podpasek, puszek i butelek po piwie. W nocy rozpętała się długa burza z piorunami, a że zjazd na tę miejscówkę był stromy i błotnisty, przede mną obudził się strach. Okazało się, że w świetle dziennym wszystko wygląda łagodniej. Skusiliśmy się zatem na jeszcze jedno posiedzenie w termalnej wodzie. Co za relaks. Nie bójcie się na zapas i korzystajcie z gorących błogosławieństw.

Zaliczyliśmy ostatni plażing i pamiątkowy shopping w Palermo, by o 18 wjechać triumfalnie na prom z Palermo do Livorno i rozpocząć powolną drogę powrotną do ojczyzny. 

Na statek wsiedliśmy z workiem czereśni. Pluliśmy pestkami w morską toń skandując pod nosem: VIVA SICILIA I VIVA VANLIFE!

3+

1 thought on “Sycylijski vanlife”

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *