Wybuch, który skierował oczy świata na te islandzkie wysepki odbył się w 1973 roku i trwał 155 dni. Mowa tu o erupcji wulkanu Eldfell. Jednego z dwóch znajdujących się na wyspie Heimaey, jedynej zresztą zamieszkanej spośród całego archipelagu. Tenże szkodnik zdołał powalić wiele budynków mieszkalnych, tym samym powodując wielomiesięczne przymusowe opustoszenie wyspy. Szczęśliwym trafem, wybuch, choć niespodziewany, nie pochłonął ludzkich istnień. Mówi się szeptem o jednym pijaku, który ponoć wykradał lekarstwa z magazynu lokalnej apteki i nikt nie odnalazł biedaka na czas. Karma. Jako, że pogoda w przeddzień wybuchu była mocno sztormowa, rybacy pozostawili swoje łodzie w porcie, nie wybrali się na połowy, co niesamowicie usprawniło szybką ewakuację ludności. Pomagały także samoloty. Ludzie w popłochu zabierali tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zanim zdołano wstrzymać nieustanny wylew lawy, używając w tym celu blisko siedmiu bilionów litrów słonej, morskiej wody, około 1/5 miasta została zniszczona. Zapis wszystkich tych wydarzeń, a nawet wejście do jednego z odkopanych domostw jest możliwe w muzeum Eldheimar. Warto.