Salon mieszkania przy ulicy Strandvegur 77, wyspy Vestmannaeyjar, Islandia.
Dzień wolny od pracy poświęciłam klasycznie, jak na prawdziwą, ale i nowoczesną panią domu przystało, porządkom, kiszeniu zakwasu na barszcz, jodze, organicznym zakupom i popijaniu ziołowych naparów. Teraz kiedy piszę, klawiatura przybrudza się pozostałościami gorzkiej czekolady, która ukryła się na wewnętrznej stronie mojej dłoni i przypomina, że słodycz, choć ta o gorzkim posmaku, trafnie odbija stan umysłu, w który wprowadza Islandia.
Słodycz miejsc.
Swoją pierwszą islandzką przygodę zawdzięczam potędze silnika, niewiarygodnie zautomatyzowanej Kia Sportage, którą udało mi się po kosztach, jak rozumiem związanych z obniżonym koronawirusowym popytem, wypożyczyć w Rejkjaviku. Pewnymi dłońmi objęłam kierownicę i wyruszyłam wśród dymiących gejzerów odebrać Billiego, z promu z wysp Vestmannaeyjar. Jechałam wartko i w rytmie Cumbii, a Billy, jak to stary globetrotter, otworzył przede mną cały wachlarz islandzkiej różnorodności krajobrazu. Chcecie doświadczyć lokalnego piękna w całej krasie, nie przedawkować, a pozostać z tym słynnym, słodkim niedosytem w ustach? Zgłoście się do niego.
Widziałam zatem wspaniałe wodospady, przenikające przez tęczę, kaniony o roślinności, której zieloność parzyła oczy, wielkie równiny pokryte tufem wulkanicznym, czarne plaże Viku, polodowcowe skalne ostańce, dym gejzerów, a ponadto gorąco wód termalnych w otoczeniu zapachu lodowca. Jak komuś mało to dokładam surrealizm naturalnej lodowej galerii utworzonej na jeziorze Jökulsárlón, który rozłożył mnie na łopatki.
Blachy i kontenerowce.
Żeby nie było tak pięknie, to noc spędziliśmy w kontenerze obudowanym drewnem. To typowy islandzki dowód przedsiębiorczości, tutaj bowiem każdy właściciel lepszego kawałka ziemi dokłada swoje dwa blaszaki do turystycznego biznesu.
Poranek, z okienka zaserwował jednak zatrważający widok gór, wystrzępionych i skalistych, a wyłaniających się z czarnego wulkanicznego piasku. Ten piasek z kolei formował się w niezwykłe wydmy. Deptaliśmy po nich ile wlezie. Był miękki, ciepły i przyjemnie skrzypiał. Był też miejscem ostatniego spoczynku kilku dziwnych gatunków ptaków. Jak umierać to tylko w takich okolicznościach, pomyślałam zazdrośnie.
Na tej wycieczce zjadłam najlepsze w swoim życiu fish&chips, w scenerii jeziora polodowcowego, a wieczór wcześniej pyszne langusty z grilla. Jeśli jeść ryby, to tylko tutaj. Dbamy o swoje podniebienia. Więcej o kuchni i naszych wyczynach, będziecie mogli systematycznie czytać w dziale jedzenie. Ukłony.