Sardyńskie smaki

Plaża, okolice Alghero

Na Sardynii staramy się jeść lokalnie. Obiecujemy sobie codziennie więcej owoców, warzyw i ryb. Kończy się różnie, bo czasem ciężko odmówić sobie focacci w stylu sardo albo lodów pistacjowych. Tych liżemy ile wlezie. Na sąsiadującym z Sardynią archipelagu La Maddalena, gdzieśmy wybrali się promem (przeprawa z Sardynii trwa 20 minut) udało nam się zjeść przyzwoitą, rybną kolację. Smaczne mule, udane frito misto, deser w sardyńskim stylu tj. ciastko wysmażane z ricottowym wnętrzem nazywane seada, polane dodatkowo syropem miodowym i gorzką pomarańczą. No sztos. Do tego 1 litr białego wina za 8 euro oraz pyszna nalewka z mirtu (sardyński rarytas). Wyszliśmy o 50 euro ubożsi, ale z miłym szumem w głowach i wspaniałym układem w brzuchach. Auto zaparkowaliśmy na plaży nieopodal. Było już ciemno, widzieliśmy tylko gwiazdy, a słyszeliśmy szum morza. Wspięliśmy się na dach vana i tyle. Niczego więcej nie trzeba.

Muszę przyznać, że super jest budzić się rano i zaskakiwać miejscem, do którego się dotarło. To jest właśnie ta vanlife’owa magia. Wynagradza wszystkie ewentualne niewygody. Otworzyliśmy oczy na widok plaży o wodzie w kolorze lazur blu, ulokowanej przy wydmowym wzgórzu. Wiało potężnie, ale Billy zdołał nawet zanurkować. Mówił, że widział nowy, podwodny, wspaniały świat. Otoczyła go rybna ławica, zaciekawiona, a jednocześnie spłoszona. Leżał na tej słonej wodzie i patrzył. Po co komu TV, pytałam się sama w głowie.

Bez TV, z radiem i muzyczką, tak wygląda nasz vanowy plan dnia na Sardynii:

  • pobudka koło 9- 10, ja lubię pospać, Billy mniej, jako ranny ptak od wczesnych godzin szuka nowego dnia
  • śniadanie i kawa w kuchni vanowej, tutaj nadal aktywnie operuje głównie Billion, a ja proszę żeby dał jeszcze poleżeć
  • plaża i snorkeling, jeśli woda da
  • włóczenie się po małych miasteczkach, szukanie studni do napełnienia vanowych kanistrów
  • obiadokolacja w ristorante albo we vanie, zależy jak leżymy z funduszami
  • butelka wina ze wzrokiem wbitym w niebo
  • LA DOLCE VITA
A kto pomywa gary? bo nie Gary Oldman.

Gdzie zatem warto być na Sardynii?

My polecamy plażę La Salinas, niedaleko Stintino. Niebiesko i rajsko. Pojedliśmy tam jak rodzina królewska. Wybraliśmy się do portu znowu na kolacyjkę rybną. Billy spaghetti z vongolami i owocami morza, a ja oratę w formie fish and chips. Do tego białe winko, a jak, i kieliszeczek mirtu na trawienie. Kelnerka okazała się być Polką. Miła, ale nawet kiedy mówiłam do niej ja, patrzyła na Billiego. Do tej pory nie wiem dlaczegóż, bo stara to była baba i niespecjalnie miejska. Niby z Trójmiasta, ale już 30 rok na emigracji. Psa wygłaskała, Billiego zaadorowała, na koniec daje jej plusa.

Warto zajrzeć też do Castel Sardo. Z uroczym zameczkiem na małym wzgórzu wcinającym się w morze. Byli tam też nasi przyjaciele z aroundthecraft (sprawdźcie co, a raczej kogo tam znaleźli). My dotarliśmy do parkingu późną nocą, kiedy tylko światełka ulicy mogły nieśmiało wskazywać na oczekującą nas o poranku widokówkę. Obudziliśmy się i trochę padało, morze wzburzone, nurek z harpunem wypłynął z wody, nie złowiwszy nic, a na zamek nie wpuszczono nas, bo Billy nie posiadał obowiązkowej maseczki. Żeby odbić się od dna, zaszliśmy na pranzo (z włoska lunch) do delikatnie eleganckiej ristorante. Zamówiliśmy zupę z mulami oraz ciekawie wysmażany, w siemieniu lnianym, stek z tuńczyka. Mieliśmy wejść na jedną zupę na pół. Klasyk. Oczywiście uraczono nas nalewką w mirtu, więc około godziny 14 byłam już prawie “gotowa”. Na serwisie młody, zadbany Włoch zagadywał i rozbawiał każdy stolik, co po raz kolejny doprowadziło mnie do wniosku, że nie nadawałabym się do obsługi klienta. Ten rodzaj optymistycznej energii nie był mi dany w genach. A jak mawia moja mama:-gena nie wydłubiesz. 

Muszę jeszcze wspomnieć o wiosce Argentino. Zbudowana wokół niedziałającej już kopalni srebra, stąd nazwa. Znajduje się tu ciekawa, industrialna plaża powstała na ruinach budynków pokopalnianych. Przemysłowo, żulersko, natura kontra ruiny. To lubimy. Wiatr był mocny, fale duże, ale skusiliśmy się na snorkeling. Billy szybko napił się solanki i zrezygnował. A mnie, jak na złość, się podobało. Fale unosiły moje ciało, kołysały nim miło, a ja patrzyłam na mnogość ścinków drewna i kawałków glonów, co zdominowały bezlitośnie przybrzeżne wody. Wyglądały jak morskie konfetti. Podobał mi się ten darmowy spektakl, z udziałem silnego wiatru i słońcem przebijającym się przez niebieską toń. Co nurkowanie to niespodzianka. Polecamy. 

Z kategorii przydrożne zwierzęta, często błąkają się tutaj, niczym łosie w Norwegii, bezpańskie psy. Wyglądają przyjaźnie, ale też czasem przerażająco w swojej dzikości. Ostatnio drogę przeciął nam jeden, sporych rozmiarów, pies trzymający w pysku głowę dzika. Skalę surrealizmu oceńcie sami. 

IMG-5576

Powoli żegnamy się z Sardynią. Udało mi się wyprosić Billiego, żeby kupił mi loda w plażowym barze. Sobie zamówił frappucino, którego usiłował się napić w każdym włoskim miasteczku, ale dostawał tylko rozłożone ręce lub podejrzliwy wzrok. Nie igraj z włoską tradycją kawiarską człowieku. Dla tego narodu istnieje tylko cafe, cafe macchiato, cappuccino i cafe latte. THE END. 

Cin cin rodacy!

3+

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *