Eg lifi og per munud lifa- Żyję i będę żył- wyczytałam na bramie wyspiarskiego cmentarza. Islandczycy nie odpuszczają łatwo, drogę do wieczności oświetlają sobie kolorowymi krzyżami.
Ja zawsze lubiłam polskie, listopadowe święto zmarłych. Za dzieciaka było to dla mnie duże wydarzenie towarzyskie. Na beskidzkiej wsi, pod rękę z kuzynkami, spacerowałam wzdłuż cmentarnych alejek, wkładałam palce w kolorowe woski palących się zniczy i podjadałam miodowe cukierki. Wpatrywałam się w ludzi i płyty nagrobne, nad którymi się modlili. W ten jeden jedyny dzień, dzięki kolorowym światłom, cmentarz nie wydawał mi się smutnym miejscem. Łaziłam tak, aż na każdym palcu zebrałam woskowy gips i powoli przestawałam czuć stopy. Wracając do domu, całą rodziną wypatrywaliśmy kolejnych, przydrożnych, kolorowych cmentarzy. Ich ciepło hipnotyzowało nas wszystkich.
Potem były duże krakowskie nekropolie, Rakowice i Podgórski, których nagrobki podziwiałam jak sztukę. Tam gubiłam się z koleżankami z liceum, popalając pierwsze papierosy i inspirując się życiorysami pochowanych tam artystów. Do tego kolorowe stragany i coroczny koncert bez oklasków, który wprawiał nas w podwójnie nostalgiczny nastrój. Tak jak trzeba rozmyślałyśmy o wieczności, memento mori i carpe diem.
Nie zdziwicie się jak powiem, że islandzkie cmentarze to też moja ulubiona miejscówka. Na Boże Narodzenie dekoruje się je specjalnymi światłami i elektronicznymi krzyżami w kilku kolorach. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Specjalne urządzenia kupuje się w sklepach po około 600 zł. Królują niebieskie, białe i czerwone. Każdy nagrobek ma swoje okablowanie, dzięki któremu niestrudzenie rozświetla zimową ciemność. Geotermalna energia pozwoliła Islandii na ten elektroniczny, cmentarny show. Mroki zaświatów im niestraszne. Powiem jedno: jest to piękne. Patrzcież.
English version:
Eg lifi og per munud lifa- I live and will live- I read at the gate of the island cemetery. Icelanders do not give up easily, they light the road to eternity with colorful crosses.
I have always liked the Polish November Day of the Dead. When I was a kid it was a big social event for me. In the Beskid countryside, holding hands with my cousins, I walked along the cemetery alleys, put my fingers in the colorful waxes of burning candles and ate honey candies. I stared at the people and the tombstones they prayed over. On this one and only day, thanks to the colored lights, the cemetery did not seem like a sad place to me. I walked around until I got a wax cast on each toe and I slowly stopped feeling my feet. Returning home, the whole family looked together for more colorful cemeteries by the road.
Then there were the large Krakow necropolises, Rakowice and Podgórski, whose tombstones I admired like art. There I got lost with my high school friends, smoking my first cigarettes and getting inspired by the biographies of artists buried there. In addition, colorful stalls and an annual concert without applause, which put us in a doubly nostalgic mood. We thought about eternity, memento mori and carpe diem, as we should.
You won’t be surprised if I say that Icelandic cemeteries are also my favorite spot. For Christmas, they are decorated with special lights and electronic crosses in several colors. I’ve never seen anything like it before. Special devices are bought in stores for about PLN 600. Blue, white and red reign. Each tombstone has its own wiring, thanks to which it tirelessly illuminates the winter darkness. Geothermal energy has allowed Iceland to put on this electronic graveyard show. Let me say one thing: it is beautiful. Look.